26 maja 2009

Do przodu, do tyłu w górę i w dół


BEIJING (Reuters) - A Chinese man was pushed off a bridge by an angry passer-by after his threat to commit suicide held up traffic for five hours, Chinese media reported on Saturday.

Retired soldier Lian Jiansheng, 66, broke through a police cordon and reached out to shake the hand of would-be jumper Chen Fuchao before shoving him off the bridge.

"I pushed him off because jumpers like Chen are very selfish. Their action violates a lot of public interests," Lai was quoted as saying by the China Daily newspaper.

"They do not really dare to kill themselves. Instead, they just want to raise the relevant government authorities' attention to their appeals."

Chen, 2 million yuan ($293,200) in debt because of a failed building project, fell 8 metres (yards) onto a partially inflated emergency air cushion and was hospitalized with wrist and back injuries. Lai was detained by police.

Chen was at least the twelfth person since early April to threaten suicide at the same spot, the Haizhu bridge in Guangzhou. But none jumped and -- until Lian gave Chen a helping hand -- none was pushed.

25 maja 2009

A z którymi Sikhami ty trzymasz, Dieter?



Zmarł guru postrzelony w austriackiej świątyni


Zmarł 57-letni guru Sant Rama Nand, ranny w niedzielę w strzelaninie, do której doszło w sikhijskiej świątyni w Wiedniu - poinformowała austriacka policja. Stan drugiego rannego guru - Sant Niranjan Dassa - lekarze określają jako stabilny.

Podłożem strzelaniny w świątyni była najprawdopodobniej trwająca od lat rywalizacja między różnymi ośrodkami kultu sikhijskiego w stolicy Austrii. Starcie wybuchło w trakcie kazania, które wygłaszał przybyły specjalnie z Indii guru Shri Guru Ravidas Sabha. Wiedeńska świątynia nosi jego imię.

Jak powiedział agencji APA jeden ze świadków zajścia, otwarta w pod koniec 2005 roku świątynia w dzielnicy Rudolfsheim-Fuenfhaus jest w konflikcie z dwoma innymi sikhijskimi domami modlitwy, które znajdują się w wiedeńskich dzielnicach Meidling i Donaustadt.

W indyjskim stanie Pendżab tysiące ludzi protestowały w poniedziałek przeciwko zajściu w stolicy Austrii. Podpalano sklepy, samochody i pociągi. Na części terytorium tego stanu wprowadzono godzinę policyjną oraz postawiono armię w stan gotowości. Uczestnikami protestów są członkowie społeczności, z której pochodził guru Sant Rama Nand. Policja zapewnia, że sytuacja, choć napięta, jest pod kontrolą.

22 maja 2009

A KuKuKu!

Tydzień po wyborze pierwszego niebiałego prezydenta w historii Amerykanie w tragiczny sposób przypomnieli sobie, że wciąż są w ich kraju grupki niebezpiecznych rasistów.

W niedzielę w Luizjanie, na głębokim południu USA z przeszłością niewolnictwa i rasizmu, doszło do kolejnego morderstwa Ku-Klux-Klanu, organizacji białych separatystów. Ofiarą padł nie Murzyn, ale biała kobieta, która chciała wstąpić do Klanu, ale prawdopodobnie się rozmyśliła.

43-letnia Cynthia Lynch z Oklahomy poznała grupę KKK z Bogalusy w Luizjanie przez internet. W ostatni weekend przyjechała na uroczystość wstąpienia do bractwa. W sobotę została zaprzysiężona na odległym kempingu, ale w niedzielę stwierdziła, że chce wracać do miasta. To wywołało wściekłość szefa grupy Braterstwo Synów Dixie KKK Raymonda Chucka Fostera, który pomyślał, że Cynthia się wycofuje, i ją zastrzelił.

On i siódemka jego pomocników spalili wszystkie rzeczy Cynthii, wyjęli z jej ciała kulę i schowali ciało pod stosem gałęzi. - To zadziwiające, że taka banda głupków zadała sobie tyle trudu, by zataić morderstwo -
mówi lokalnej gazecie "Daily News" szeryf miasteczka Jack Strain.

To, że Braterstwo Synów Dixie, rzeczywiście jest "bandą głupków", potwierdza historia ich wpadki: kiedy było już po wszystkim, dwóch z nich poszło o czwartej rano do supermarketu zapytać, jak zmyć krew z
ubrań. Fosterowi grozi teraz dożywocie, siódemce jego współpracowników - do kilkunastu lat więzienia.

Jeszcze w latach 90. kongresmanem stanowym Luizjany został były szef Klanu David Duke, który liczył się też w wyborach na gubernatora. Jednak ostatnio wspierany przez niego kandydat przegrał z kretesem prawybory z Bobbym Jindalem, śniadym politykiem republikańskim pochodzenia hinduskiego. I to jego właśnie Luizjana wybrała na pierwszego w USA gubernatora - Hindusa.

- Ten miesiąc przyniósł nam historyczne zmiany - mówiła dziennikarzom czarna mieszkanka Bogalusy Hattie Dillon, mając na myśli wybór Baracka Obamy na prezydenta. - Ale po tym morderstwie KKK znów otworzyły się nam oczy.

Jednak Mark Potok, działacz praw mniejszości z Alabamy, mówi: - KKK to dziś już tylko żałosna garstka wykolejeńców.

18 maja 2009

Oddał ucho prostytutce


Vincent van Gogh nie obciął sobie ucha, a stracił je w pojedynku z innym słynnym malarzem Paulem Gauguinem - dowodzą autorzy najnowszej publikacji na ten temat, opartej na policyjnym raporcie.

Dwoje niemieckich historyków sztuki Hans Kaufmann i Rita Wildegans 10 lat zbierali materiały, które posłużyły im do napisania książki, która ukazała się pod tytułem "Ucho van Gogha: Paul Gauguin i Pakt Milczenia".

Według badaczy przed burdelem doszło do starcia dwóch słynnych malarzy, w wyniku którego wyśmienity szermierz Gauguin obciął van Goghowi ucho, które - jak donosi w swojej książce para Niemców - pijany van Gogh wręczył prostytutce. Później obaj ustalili, że policji opowiedzą że był to akt samookaleczenia.

W 1888 r. holenderski malarz przeniósł się z Paryża do Arles w Prowansji. Chcąc stworzyć tam wspólnotę artystów, wynajął "Żółty dom" i ściągnął do niego swego przyjaciela Paula Gauguina. Artyści nie mogli się jednak porozumieć. Po kolejnej sprzeczce, autor "Słoneczników" zagroził przyjacielowi brzytwą, po czym obciął sobie fragment małżowiny.

Taka wersja wydarzeń, rozpowszechniona w biografiach Van Gogha, została zmyślona przez samego malarza - twierdzą Hans Kaufmann i Rita Wildegans.

Według niemieckich wykładowców sztuki przyjmowana do tej pory wersja opiera się na sprzecznych i mało prawdopodobnych dowodach, i nie jest podparta żadnym zeznaniem bezpośredniego świadka.

15 maja 2009

Mój sssskarbie...?



Ładny, srebrny pierścionek. Na pozór taki, jak setka innych, które można kupić w sklepach jubilerskich. Tyle tylko, że ma około 300 lat i dwa dni temu archeolog z Olkusza wykopał go przy miejscowej bazylice. I teraz bardzo się go boi. Jerzy Roś nikomu nie daje pierścienia do ręki. Szybko chowa i straszy klątwą. Jego zdaniem dziwne, czasem tragiczne zdarzenia towarzyszące odkrywaniu tajemnic przeszłości to nie tylko literacka i filmowa fikcja - czytamy w dzienniku "Polska".


Jak mówi, wiedzą o tym najlepiej właśnie archeolodzy, którzy na co dzień stykają się z przedmiotami sprzed wielu wieków. Jego 26-letnie doświadczenie zawodowe wskazuje bowiem, że igranie z pamiątkami historii może się skończyć tragicznie.

- Obrączka to zapewne pozostałość po pochówku jakiejś młodej kobiety - domyśla się Roś. - Cały teren wokół kościoła przez kilkaset lat od początku XIV wieku był cmentarzem, na którym chowano kolejne pokolenia olkuskich mieszczan - wyjaśnia.

Archeolog twierdzi, że co prawda twardo stąpa po ziemi, ale zaraz dodaje, że niektóre zdarzenia związane z zabytkowymi przedmiotami nie znajdują racjonalnego wytłumaczenia. Mówi o tym nie tylko na podstawie własnych doświadczeń. Zaznacza, że do oficjalnego obiegu rzadko trafiają niesamowite opowieści przekazywane sobie przez kolegów po fachu, które przeciętnemu słuchaczowi zjeżyłyby włosy na głowie.

14 maja 2009

PRL saves the day



Fuszerka budowniczych z PRL uratowała życie ponad 100 rodzin z wieżowca przy ul. Hetmańskiej 54. Jak się dowiedzieliśmy, gaz odkręcony po to, by wysadzić blok, ulatniał się ponad 18 godzin.

Chodzi o sprawę morderstwa 70-letniego Włodzimierza R., który mieszkał samotnie w bloku przy Hetmańskiej. 1 marca br. zmasakrowane ciało emeryta odnalazła rodzina. Policja ustaliła, że dzień wcześniej mężczyznę odwiedził daleki krewny: 19-letni Wojciech P. To on jest podejrzany o zabójstwo. Wersje są dwie: albo chciał pożyczyć pieniądze, ale staruszek odmówił, więc musiał zginąć, albo też 19-latek od początku planował zbrodnię i rabunek mieszkania.

Morderca, zanim wyszedł, postanowił zatrzeć ślady. Odkręcił kurki od gazu w kuchence, a okap połączony z kratką wentylacyjną zapchał ubraniami."Gazeta" dotarła do opinii biegłego gazownika, z której wynika, że niewiele brakowało do tragedii. Gaz ulatniał się aż 18 godzin. Ekspert stwierdził, że niebezpieczeństwo wybuchu było znaczne, zaś sama eksplozja mogła zniszczyć nie tylko wieżowiec, ale także wszystko, co znajdowało się w pobliżu.

Do wybuchu mogło doprowadzić nawet naciśnięcie dzwonka. Gaz jednak nie eksplodował. - Zapewne stężenie gazu było mniejsze, niż wynika z teoretycznych wyliczeń - tłumaczy Leszek Łuczak z Wielkopolskiej Spółki Gazownictwa.

Co więc uratowało mieszkańców?

- Zapewne budownictwo z czasów PRL. Gaz nie zbierał się w mieszkaniu, ale wydostawał się na zewnątrz - przypuszcza Paweł Wąsik z prokuratury rejonowej Poznań-Grunwald.

13 maja 2009

Złota nowozelandzka jesień



Pięć trąb wodnych przez 10 minut z zapartym tchem obserwowali mieszkańcy wybrzeży Zatoki Obfitości w Nowej Zelandii.

Jedno z tornad weszło na ląd i
poczyniło spore spustoszenia w kilku nadmorskich miejscowościach. Uszkodzeniu uległy dachy na domach i sklepach. Na jednej z ulic słup wirującego powietrza porwał i przeniósł krzesła i parasole z ogródka przy sklepie.

Podczas solidnej
burzy na ulice gęsto padał grad, który sprawił, że samochody ślizgały się i powodowały kolizje. W niektórych miejscach warstwa gradu miała aż 10 centymetrów grubości. Opady deszczu były tak intensywne, że studzienki nie nadążały z odprowadzaniem wody. W jednym z centrów handlowych studzienki wybiły powodując podtopienia, przez co ponad 2 tysiące ludzi zmuszonych zostało do ewakuacji.

Strażacy przez wiele godzin wypompowywali wodę z zatopionych domów i sklepów.
Nowozelandzkie media informują również o wielu zwierzętach hodowlanych, które padły na jednej z farm na skutek porażenia piorunem.

W Nowej Zelandii trwa zaawansowana jesień, ale mimo to temperatury w dalszym ciągu utrzymują się na wysokim poziomie. To właśnie zderzenie się dwóch skrajnych mas powietrza, ciepłego z północy i chłodnego z południa, spowodowało powstanie chmur burzowych niosących tornada, burze i grad.

11 maja 2009

Szukając turysty w chińskich górach znajdziesz...


BEIJING (Reuters) - A rescue team which failed to find a missing visitor at a tourist hotspot in northern China got a nasty surprise when it stumbled upon seven corpses instead.

The team had been scouring the peaks around Taishan Mountain in Shandong province for the Beijing tourist who vanished on April 28, the Qilu Evening Post said.

"We accidentally found seven corpses during our search over the past few days," the newspaper quoted one of the rescuers as saying.

The report did not say, however, how the seven may have died nor who they were. The tourist is still missing.

The mountain is one of China's "Five Sacred Peaks" revered by Daoists and is a magnet for Chinese visitors.

6 maja 2009

Ratunku, Niemcy mnie biją 2



Pijany ukraiński minister spraw wewnętrznych Jurij Łucenko awanturował się na lotnisku we Frankfurcie nad Menem - podał niemiecki dziennik "Bild". Konieczna była interwencja policji.

(PAP)

Jak relacjonuje gazeta, Łucenko oraz jego 19-letni syn mieli w poniedziałek po 18. przesiąść się we Frankfurcie na samolot do Seulu.

Jednak ich zachowanie zwróciło uwagę personelu na lotnisku. Wezwano kapitana samolotu, który uznał, że wpuszczenie obu mężczyzn na pokład maszyny stanowiłoby zagrożenie dla bezpieczeństwa lotu. Byli bowiem zbyt pijani.

Wówczas mężczyźni zaczęli się głośno awanturować, nie przebierając w słowach. Obsługa zaalarmowała policję: "Ktoś sprawia nam kłopoty i twierdzi, że jest ukraińskim ministrem spraw wewnętrznych".

Gdy funkcjonariusze pojawili się na miejscu Łucenko i jego syn zaczęli rzucać telefonami komórkowymi. Doszło do przepychanek. Szczególnie agresywny młody Łucenko musiał zostać zakuty w kajdanki.

Kontrola wykazała, że chłopak miał 3 promile alkoholu w wydychanym powietrzu. Łucenko zasłonił się immunitetem dyplomatycznym i nie musiał dmuchać w alkomat. Zażądał przybycia przedstawiciela niemieckiego rządu oraz przeprosin.

Z misją dyplomatyczną pośpieszył na lotnisko wiceszef policji landu Hesja Guenter Hefner. Po godzinnej rozmowie zgodzono się wycofać doniesienia o stawianiu oporu i obrazę funkcjonariuszy oraz nie ujawniać incydentu, by pan minister nie miał problemów w swoim kraju.

Jak relacjonuje "Bild", dopiero po 1. w nocy Łucenko i syn opuścili areszt na lotnisku we Frankfurcie, a we wtorek wieczorem odlecieli - prawdopodobnie trzeźwi - do Seulu.

Doniesienia dziennika potwierdził w środę agencji dpa rzecznik policji w porcie lotniczym we Frankfurcie nad Menem.